niedziela, 25 grudnia 2016

Piewszy raz przekroczyłam równik! Kilimanjaro w zasięgu.



Stało się, jestem tu! Tyle miesięcy marzeń i strachu. Bardzo dużo niepotrzebnego strachu. szczepionki, malaria, bieda, złodzieje. A na miejscu w Kenii mili uśmiechnięci ludzie i spokój. Nic tu się nie śpieszy. Nawet komar leniwie kąsa ;)

Jest pora sucha. Po raz pierwszy jestem w tak wysokiej temperaturze. Nie ma odpoczynku nawet w nocy. Sytuację ratuje basen i ocean. Choć woda w temperaturze zupy (powyżej 25 stopnii) Wiele rzeczy w tym roku było po raz pierwszy. Pierwszy raz spędzam święta sama. No i cel najważniejszy Kilimanjaro. W góry zawsze starałam się chodzić w grupie, choć małej, ale zawsze, dla bezpieczeństwa. Tym razem idę sama na szczyt.  No dobra, prawie sama. Z lokalnym przewodnikiem. Ale  w zmaganiu z górą zawsze ostatecznie jesteśmy sami. Nie zdobywa się dla kogoś, zdobywa się szczyty dla siebie. Walczy się samemu z sobą. Jest jeden prosty cel. Szczyt. Tak niewiele rzeczy w moim życiu było tak prostych. Ostatecznie wszystko sprowadza się do dobrego przygotowania fizycznego i sprzętu. Potem już nic od Ciebie nie zależy. Musisz poddać się górze. Poddać, czyli liczyć na jej łaskę. Że da Ci na nią wejść. Czy Kilimanjaro okaże się dla mnie łaskawe? To się okaże w sylwestra.



Kilimanjaro jest bodaj najwyższą górą, na którą może wejść amator. Prawie 6 tys. metrów. Słyszałam o niej wiele. Była z tyłu głowy od tak dawna, choć mnie paraliżowała wysokość. Mówiłam sobie, że nie mam wystarczającego górskiego doświadczenia, ani fizycznie nie jestem gotowa jeszcze. Ostatni rok tak jakby prowadził dokładnie na Kilimanjaro. Zeszłoroczne święta spędziłam w Alpach. Potem były kilka razy Tatry, na czele z genialnym spotkaniem Oli Dzik i kilkudniowym kursem Wspinaczki Wysokogórskiej Zimowej. Wiele tam się nauczyłam i serdecznie polecam. Potem był Kaukaz i Kazbek. I totalna masakra. Ten tydzień nauczył mnie więcej o mnie niż wszystkie inne podróże. Była i choroba wysokościowa i prawie mdlałam z wycieńczenia, byłam zielona, opuchnięta. Szczęśliwa. Bo zrobiłam coś totalnie innego. Potem był harkorowy trekking przez góry Islandii ze studentam z skpb Warszawa. Super ziomki. I znowu totalny survival. Zero mycia, namioty, 30 kilo na plecach. Listopad stał pod znakiem Himalajów. Znowu udało się wejść na 4500m . Tym razem bez większego zmęczenia. Na górze skakałam i biegałam. I wtedy Kilimanjaro wydawało mi się takie w zasięgu.

Wszystkie tegoroczne wyprawy układają się w logiczną całość. Koniec roku powinnam przywitać na szczycie Kilimanjaro, na prawie 6000 metrach! Czyż to nie będzie piękny finał? A zarazem początek nowego roku? Kochany 2017! Nie mogę się Ciebie doczekać. Głowa jest pełna planów... ale póki co jest tylko jeden - wejść na tą cholerą górę!




niedziela, 23 października 2016

Nepal i Himalaje to inny świat. Każdy choć raz musi to przeżyć.


Nepal to inny świat. Bardzo długo dochodziłam do siebie, bo tym doświadzceniu. Przez wiele dni żadne słowa nie chciały mi przejść przez palce. Zacznę może od końca. Wylądowałam w Berlinie o 7 rano. Taxi i po chwili byłam w domu. Rozebrałam się, napuściłam wody do wanny, dodałam bąble. I miałam łzy w oczach. Uczucie: "Czym sobie zasłużyłam na taki luksus?" mieszało się z "Jak dobrze być w domu". Co mną tak wstrząsnęło.? Tym razem nie były to góry, wysokość, ciężki trekking. To było to wszystko to co działo się obok - bieda, miliony ubrudzonych dzieci, okropne warunki sanitarne. I świadomość, że w kraju gdzie są jedne z najlepiej wyposażonych szpitali na świecie, nie są one dostepne dla mieszkańców. Tylko dla bogatych amerykańskich turystów. Są one utrzymywane z biznesu ubezpieczeniowego. Nepalczykom wstęp wzbroniony. Kobiety rodzą w polu, i jak przeżyje to dobrze, a jak nie, to za rok będzie nowe dziecko. Prawo dżungli. Przeżyć może tylko najmocniejszy. Odniosłam wrażenie, że do 1 roku życia, główny obowiązek rodziców to wystawienie go przed dom w koszu i niech się hartuje. Albo przeżyje, albo nie. Dopiero jak malec podrośnie, zaczyna dobrze rokować, że przeżyje najgorszy okres (wysoka śmiertelność dzieci) dzieckiem zaczyna się interesować rodzina. No cóż głównie kobiety.


Facetów to w ogóle wysoko w górach nie widziałam za wielu. Wszystko jest na głowie kobiet. Po tym czasie sprawdzania, dziecko zaczyna się ubierać kolorowo, nakładać bransoletki, malować oczy kredką. Co ciekawe do ok. 10 roku życia nie ma tu podziału na płeć. Chłopcy i dzieczynki wyglądają tak samo. I to ma chyba sens.

Marta, którą poznałam w Gruzji powiedziała mi" "Wygodne buty to tam nieważne. Weź cukierki dla dzieci. Najbardziej lubią krówki". Na 15 kilo rzeczy, które ze sobą biorę na 3 tygodnie - 4 kilo to cukierki dla dzieci. Co dzień pytam lokalnego przewodnika. Która wioska jest najbiedniejsza, widzę miliony dzieci. Chcę być sprawiedliwa. Chcę dać tym najbiedniejszym. Mam też długopisy. Wykupiłam cały zapas w sklepiku w Pokharze... Mówi mi, że im wyżej tym biedniej. Chociaż powyżej 3tys.m kończą się już wioski.
-"Powiedz mi proszę kiedy będzie ostatnia wioska."
-"Za 4 dni"


No i mija dzień i widzę te wszystkie brudne dzieci. I w głowie mętlik, cios w serce. Nie mogę tym tu dać, bo zabraknie dla tych na górze. Ja pierdolę, jest bieda i jest zajebista bieda. Wybieraj. Choice is yours. Jednemu odmawiam na rzecz innego. Jest mi ciężko na bani. Bez sensu. Najgorsze, że te dzieci nie mają nic, a są szczęśliwe. Tańczą i się przytulają. Wyobraźcie sobie ich miny, gdy robię polaroida i na ich oczach ukazuje się foto. "Magia" - mówię.

 Przez 3 tygodnie nie widziałam płaczącego dziecka. Nie grymasiły, wyjadały tymi małymi rączkami (nie używa sztućcow) cały ryż z talerza. Mimo, że na śniadanie, obiad i kolacje codziennie jest to samo. Je*any ryż z sosem. Jak teraz widzę te dzieci w Europie marudzące -"kup mi coś", to mam ochotę sprzedać im kopniaka w dupę.

Z całej podroży przywiozłam setki selfików z dziećmi. Najmocniej wspominam chyba spotkanie z malutką dziewczynką (po lewej) w ostatniej wiosece przez Annapurna Base Camp. Nikt nie wiedział co jej jest. Miała wykręcone kończyny i nie miała w nich siły. Nigdy pewnie nie widziała lekarza. Ale wiecie co? Ona jest tam szczęśliwa, może szczęśliwsza jakby urodziła się w Europie. Może u nas w ogóle ktoś by usunął ciąże po pierwszym usg? A tak żyje sobie tam na końcu świata otoczona bliskimi i jest gwiazdeczką. Wszyscy jej pomagają, całują, przytulają i kochają szczerze. Pamiętam te jej różowe spodenki. Miała jedne. I w nich popylała na tych kolankach prezz te skalne schody i chodniki. Jednego wieczoru usiadłyśmy i ona łapie mi aparat i patrzy na mnie tymi wielkimi oczami. "Naucz mnie". No dobra. I tak siedzimy i staramy się pstrykać fotki. Oczywiście przy wykręconych kończynach i porażonych mięśniach naciśniecie migawki to dla niej wielki wysiłk. Ale się nie poddaje i cyka nam słitfocie :) Na tą ostatnią wioseczkę zostawiłam sobie chyba z 2 kilo cukierków. Poszły wszystkie dla niej i jej brata i kuzyna. Chyba rzeczywiście tu przydały się najbardziej. Dawkowałam jej te słodycze. I mówię obiad najpierw. Ale nie musiałam wcale. Za każdym razem brała paczkę cukierów i od razu dawała mamie. Mam podzieli sprawiedliwie, widzę w jej oczach. Na konieć robię dwa polaroidy i jeden zostawiam jej.

cdn.

Więcej zdjęć na instagram.com/samaprzezswiat

\













Plecak pełen leków. Co warto wziąć w Himalaje?

1/3 plecaka to leki. Będę przygotowana na wszystko, łacznie z odebraniem porodu ;) Zobaczcie co zawiera moja apteczka wyprawowa.
Subskrybujcie proszę mój kanał youtube.com/samaprzezswiat na Youtube i mojego snapchata samaprzezswiat

środa, 24 sierpnia 2016

Trekking w Islandii - Landmannlaugar & Porsmork


Islandia - kraj w którym w ciągu jednego dnia ma się 4 pory roku!



Po krótce opowiem o moim ostatnim trekkingu na Islandii. To  zdaje sie najpopularniejsze chodzenie po górach w Islandii (highlands). Warto na początek dodać, że trek jest otwarty tylko latem! Ze względu na brak mostów i wysoki stan rzek, mniej więcej na początku września zamykany jest ten szlak. 

Czy warto? WARTO! mimo, że to ciężki teren. W sumie codziennie przekracza się jakąś rzekę lub pięć - czasem wody jest po pas i to o temperaturze ok. 4 stopni (bo z lodowca spływa). Przeszłam niby tylko 200 km w 7,5 dnia, a widziałam krajobrazy pustynii, księżycowy (pył wulkaniczny z Eyjafjallaajukull, tęczowe góry, wzgórza porośnięte fluorescencyjnym mchem czy pola lawowe. Czy gdziekolwiek na świecie jest tak zróżnicowanie na tak małym terenie? NIE! 


Opis szlaku: Co kilka kilometrów znajduje się schronisko, przeważnie co 10-15 km, tak by codzień idelanie mieć gdzie spać pod dachem lub bezpiecznie się rozbić koło schroniska. Ceny zbijają z nóg, ok. 70zł od osoby w namiocie lub min. 200 zł za nocleg na pryczy bez pościeli w pokoju wieloosobowym!




Treki są bardzo dobrze oznaczone, ale dobrze mieć mapę, lub chociaż google maps.
Internet jest na prawie każdej górce, a zasięg telefonów alarmowych, w sumie wszędzie. Tutaj możesz czuc sie bezpiecznie, a byc na totalny, bezludziu. To kocham!

Pogoda? Wszystko! Spodziewaj się wszystkiego!  Od śniegu, chodzenia w chmurach, mgle, po 26 stopniowy upał! Ważne są sandały do przechodzenia rzek i wodoodporne buty (bo deszcz i  śnieg miesjcami. Nie muszą być super ciepłe. Ważne wygodne i pamietamy by kupić o jeden numer większy!

Co ciekawe nie można rozbić się w Thorsmork - Parku Narodowym.  Park nardowy tylko chyba dlatego, że tam rośnie troche drzew. haha! Lasem można to ewentualnie nazwać, choć drzewa nie za wysokie, takie karłowate. Ale grzybów (kozaków, podgrzybków i maślaków) setki/ czy tysiące. Serce płakało, bo zrywać w Parku nie można...

Tutaj ważna jest ekologia, wszystkie śmieci zabieramy ze sobą, lub zostawiamy w schronisku (nie każdy przyjmuje). Tam też zakupiłam butlę z gazem, bo zabrakło od gotowania herbaty i kislu na drogę. Uwielbiam mieć coś ciepłego. Kisiel fajnie wchodzi, gdy już masz dość sproszkowanego jedzenia.

Ciąg dalszy wkrótce!

















czwartek, 4 sierpnia 2016

Tatuaż nie na stałe - henna


Dzisiaj zrobiłam sobie tatuaż z henny. Jestem totalnie zachwycona rezultatem. Trochę się bałam, bo szłam w ciemno do osoby, ale Nimisha okazała się naprawdę zdolna i do tego jest cudownie miłą osobą. Cały rytuał (bo to w sumie rytuał weselny w Indiach) był bardzo kobiecy. Malowanie nie odbywało sie w żadnym salonie, tylko w prywatnym mieszkaniu w Berlinie. Oprócz mnie były jeszcze dwie inne dziewczyny. Wszystkie siedziałyśmy na kanapie. Jedna już była po, ja byłam malowana i kolejna czekała. Wspaniała kobieca atmosfera. Jak rytuał przejścia w kobiecoś. Mężczyznom wstęp wzbroniony. I tak nie zrozumieją.

Malowanie trwało ok. 30 minut, potem tyle samo mniej więcej musiałam czekać by wyschło i nabrało czarnego koloru. Niestety czarny kolor jest tylko 1 dzień. Potem farba spada i pod nią zostaje pomarńczowo-brązowy wzór, który utrzymuje się do dwóch tygodni. W zależności od ilości umytych naczyć ;)



Wzór jaki mam nie został skopiowany z katalogu, co jest super. Pokazałam Nimishy na zdjęciach, że lubię taki gwiatki, i że ten trójkąt tez fajny, i że jeden palec. I ona tylko na to, że ok, juz wiem co Ci się podoba i tylko się tym zainspirowała i stworzyła własny motyw.

Chyba nigdy nie czułam się tak piękna. Ludzie na ulicy zwracali na mnie uwagę, ale były to miłę spojrzenia. Na pewno powtórzę zabieg. Pewnie w Nepalu, który juz za 80 dni! A za zaledwie 6 dni lecę do ukochanje Islandii! Obiecuje ładne zdjęcia. W końcu zainwestowałam w dobry aparat. Super polecam fujifilm x100s. Udało mi się niedrogo wylicytować na ebayu używany.







piątek, 24 czerwca 2016

środa, 18 maja 2016

Wyprawa na Kazbek - co się dzieje z ciałem powyżej 3000 metrów?



Dzień mija na roztapianiu śniegu.  Tak się zaczyna i tak się kończy. Jest za zimno by iść daleko po świeży śnieg. Wychodzisz parę kroków, a wracasz mega zdyszany. Brak tlenu daje po kościach.
Wychodzi się zatem tylko przed namiot lub meteo stacje. Ważne by kilka kroków od ścieżki, kilkadziesiąt od umownej toalety. Na prawo sikamy. Na lewo bierzemy śnieg. za daleko odchodzić nei wolno. By nie wpaśc w szczlinę lodową. Toaleta to strefa zrzutu,  tak ją nazywam. Na wysokości albo ma się biegunkę, albo zatwierdzenie. Niektórzy rzygają. Ja czuję jakbym rodziła dziecko, co rano. Ale kolor moczu się zgadza i dobrze, że jednak jest emtabolizm. Dobry znak. wszystko ze mną dobrze. To niesamowite jak Twoja egzystencja an wysokości sprowadza się do metabolizmu, patrzenia wgłąb siebie i fizycznie i mentalnie. Bardzo proste pierwotne instynkty. Jeść, odpocząc, pić, spać.


Wszyscy śmierdzą. Z butów chyba najbardziej. W sumie wszyscy mamy tylko kilka par skarpet. Albo i ta jedną najdroższą an swiecie z merino. No i tak nosi sie je kilak dni. Bo dają ciepło jako jedyne. Dla kobiet sprawdzają się wkładki higieniczne. Dla wszystkich chusteczki mokre dla dzieci.  


W bazie mnóstwo ruskich,  mimo że to Gruzja. Raz się porządnie pokłócili.  Że Ruskie wprowadzają ludzi na szczyt bez pozwolenia o pracę w Gruzji. Wiadomo, że chodzi o to,  że kradną im robotę. Nóż leżał na stole obok. Dyskretnie go schowaliśmy. Tak an wszelki wypadek.

Zarówno z kościoła jak i z meteo pięknie widać szczyt.  Wydaje się tak blisko. W końcu odległość od kościółka na szczyt to tylko 9km. No ale nie idzie się w poziomie. Różnica wzniesień to ponad 3000m. Kto nie wspinał się tak wysoko nie zrozumie jaki to wysiłek.


Dużo sypiam. Nawet po 12h dzień. Wyjątkowo łatwo zasypiam w obskurnej sali pełnej śmierdzacych skarpet i pleśni. Jest poniżej zera. Skąd wiem? Śnieg z moich butów się nie topi. Zastanawiamy się czy nie lepiej spać w namiocie. Może? Nocleg w meteo nie jest tani, chyba 30 euro za noc. A śpimy na podłodze! Ale nie wieje, nie trzeba składać namiotu i odśnieżać go w nocy.


Higiena. Włosy cały dzień przykrywa mi chusta lub czapka. Nie pamiętam kiedy ostatnio raz je czesałam i myłam. Do rąk przydaje się płyn do dezynfekcji.


Mój kolczyk/piercing w nosie całkiem nieźle się trzyma. Nos jest mocno unerwiony i ukrwiony i na mrozie może zacząć puchnąć. Sprawdziło się zaklejenie nosa taśmą do tapingu. Trzyma się nawet w środku nosa!


Na 4000 m w końcu mam objawy choroby wysokościowej. Mówię w końcu, bo spodziewałam się wczęsniej. Poniżej byłam tylko cholernie zmęczona. Teraz jestem cała opuchnięta. Twarz. Ręce. Mój puls jest niezwykle niski. Kilka kroków męczy. Choć to nie jest zmęczenie. Po prostu brak mi oddechu. Na dwa kroki na jeden oddech. Najlepiej wdech przez nos i wydech buzia. Gdy dochodzimy do 4100 m zaczyna mi się kręcić w głowie. Do tego tzw. Dupówa - wieje do 60k/h śnieg i zamiecie, widoczność nawet tylko 20m.  Co chwilę wpadam w zaspę śniegu.  Moje raki są zaspawane śniegiem. Świeży mokry śnieg cudownie się do nich przykleja. Bajka. Na co mi to było?


Krem przeciwsloneczny to must have. Zdradzę wam sekret polskiej himalaistki Oli Dzik. W proporcji 1:1 mieszamy tłusty krem, wazelinę i krem przeciwsłoneczny z bardzo wysokim filtrem. Czemu? Bo zwykły krem ci zamarznie. Smarujemy się wszędzie, nos, pod spodem nosa, uszy, szyja. Ręce, i na linii włosów też. Można się poparzyć w ciągu kilkunastu minut. Wszystko zamarza,  a to co ci nie może zamarznąć jak baterie czy płyn do soczewek trzymamy przy sobie. Rękawiczki i skarpety suszymy w śpiworze. Uczę się czegoś każdego dnia. Dalej nie wiem po co mi to było.


Jaki termos? Wzięłam 0,7,  ale to zdecydowanie za mało. Zimne płyny nie wchodzą. A na wysokości trzeba pić! Co najmniej 3l dziennie. Najlepsze wydają się termosy marki Thermos,  trzymają ciepło aż dwa dni! Ale hernaty lipton to nie ruszę przez najbliższe kilka lat. Weźcie ze mnie nauczkę i weźcie sobie jakies smakowe.


cdn.